wtorek, 30 maja 2017

Podróż do Konstancina - lato 1950 r.

Przezabawny tekst na temat podróży do Konstancina w lipcu 1950 r. opublikowało powojenne czasopismo "Mucha". 
Jego autorką była urodzona w Warszawie 22 listopada 1918 r. Anna Lechicka . Na Uniwersytecie Warszawskim studiowała prawo i psychologię. W latach II wojny światowej była żołnierzem Armii Krajowej. Po wojnie pracowała w redakcjach "Muchy" i "Szpilek". Zmarła 23 listopada 2002 r. Była członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jej drugim mężem był Andrzej Kuśniewicz.

KŁOPOTY PANI KIZI

Nie mam nic przeciwko naszej komunikacji. Owszem, podobają mi się Chaussony i Mafawagi, a odkąd poznałam pewnego przystojnego inspektora drogowego uważam, że w dziedzinie komunikacji jest u nas coraz lepiej. Ale ostatnio bardzo zraziłam się do P.K.S.

A wszystko dlatego, że jestem zwolenniczką konsekwencji w postępowaniu. Staś wprawdzie twierdzi, że nie znam znaczenia tego słowa, ale to jest oczywiście złośliwość z powodu tego przystojnego inspektora.

Konsekwentne np. są M.Z.K., które nigdy nie ulegają podszeptom tzw. opinii i z żelazną konsekwencją nie otwierają okien w trolejbusach, nawet w lipcowe upały. A w P.K.S. inaczej. Brak decyzji i stałych zarządzeń. Posłuchajcie.


Chausson APH 47, lato 1949 r. za: ztm.waw.pl

W ubiegłą niedzielę pojechaliśmy ze Stasiem do Konstancina. Owszem, ładnie tam jest i zielono, ale nie zdążyliśmy zwiedzić nawet najbliższej okolicy, bo cały dzień wypoczywaliśmy po podróży z Warszawy, przy czym mnie urwano rękaw od sukni, a Staś zgubił koszyk z prowiantem. Byliśmy więc nieco zgaszeni. A kiedy pod wieczór poczuliśmy się wypoczęci, to okazało się, że już najwyższa pora wracać do Warszawy. Ale jak? Autobusy P.K.S., jadące od strony Chylic, były tak przeładowane, że nie zatrzymywały się w Konstancinie. Poszliśmy więc na piechotę do Chylic. Nawet niedaleko, 7 km. Ale jak doszliśmy, to już naturalnie nie było mowy o tym, żeby się czuć wypoczętym. Za to Staś cieszył się jak dziecko, że wsiądziemy na krańcowej stacji i będziemy mieli miejsca siedzące. Wszyscy stali grzecznie w kolejce. Nadszedł autobus i cóż się okazało? Że nikt nie wysiada. Bo wszyscy jadą z powrotem do Warszawy. No to nasza kolejka otoczyła autobus i zażądaliśmy stanowczo, aby pasażerowie wysiedli i stanęli w kolejce. Co nerwowsi rzucili się do rękoczynów, a Staś, który ma wielki respekt dla władzy, zwrócił się w tej sprawie do konduktora. 

— Nic nas to nie obchodzi — powiedział pan konduktor. — Jest zarządzenie dyrekcji, że jak pasażer płaci, to może jeździć bez wysiadania nawet cały dzień bez przerwy.
— Wierzy pan w cuda?
— Nie.
— A ja wierzę, przed chwilą sam widziałem. Tłok, że trudno się docisnąć.
— A nic panu nie zginęło?
— Nie.
— No, to rzeczywiście cud!

No to wtedy ci mniej nerwowi też rzucili się naprzód, a reszta podżegała do boju. Oboje ze

Stasiem jesteśmy ludźmi łagodnymi, więc stłumiliśmy łzy rozpaczy i poszliśmy z powrotem do Konstancina (siedem kilometrów). A w Konstancinie wsiedliśmy do autobusu, jadącego do Chylic, aby wskazaną nam złą drogą, dojechać do Warszawy. I znów cieszyliśmy się jak dzieci.


Mavag TR5, 1950 r. za: nr.waw.pl


A w Chylicach okazało się, że konduktorka ma inne zapatrywania, niż jej poprzednik. 

— Pojadą ci, co stoją w kolejce! — krzyknęła stanowczo. — Jest zarządzenie dyrekcji, że wszyscy pasażerowie muszą wysiadać i stanąć w kolejce, jeśli chcą wracać. 

I znowu zaczęła się bójka. Tym razem, tragicznym zrządzeniem losu, walczyliśmy ze Stasiem po przeciwnej stronie barykady, po stronie tych, co byli w autobusie. Do boju zagrzewała nas myśl, że jeśli wysiądziemy i staniemy w kolejce, aby czekać na następny autobus, to akurat nowy konduktor może okazać się zwolennikiem pasażerów, jadących z nim razem i — aż strach pomyśleć — znów zostaniemy na miejscu, pójdziemy do Konstancina, wsiądziemy w autobus do Chylic, tam konduktor innych poglądów, wyrzuci nas z wozu itd., itd. aż do koszmarnego poranka dnia następnego. 

Czyż można się więc dziwić, że zraziłam się do P.K.S.? Już wolę M.Z.K. Przynajmniej zawsze wiem z góry, co mnie czeka: w zimie okna uchylone, w lecie zamknięte. Żadnych niespodzianek!

ANNA LECHICKA 


"Mucha" nr 31 z 30 lipca 1950 r.

wtorek, 23 maja 2017

"The Illustrated London News" - 175 lat

Zapewne mało kto pamięta, że mija właśnie 175 rocznica powstania pierwszego i jednego z najważniejszych tygodników ilustrowanych świata "The Illustrated London News" - powołanego do życia w Londynie przez Herberta Ingrama. 


14 maja 1842 r. ukazał się pod redakcją Fredericka Williama Naylor Bayley'a pierwszy numer. Zawierał m.in. materiał o pierwszej wojnie afgańsko-angielskiej, katastrofie pociągu we Francji, o balu młodej królowej Victorii, kandydatach na prezydenta USA. 


Numer ten o objętość 16 stron (zawierał 32 drzeworyty) w cenie 6 pensów sprzedał się w ilości 26000 egzemplarzy. Do końca roku nakład pisma wzrósł do 60000 egzemplarzy, aby w następnych latach osiągnąć nakład w 1851 r. 150000, w 1855 r. 200000, w 1863 r. 300000 egzemplarzy.


"The Illustrated London News" był tygodnikiem do 1971 r., następnie zmieniał częstotliwość a w 2003 r. został ostatecznie zamknięty.


Nasz "Tygodnik Ilustrowany" ukazał się siedemnaście lat później - w 1859 r. i trwał tylko do 1939 r.

ilustracje za: en.wikipedia.org, blog.britishnewspaperarchive.co.uk, pl.wikipedia.org

wtorek, 16 maja 2017

Ustawa metropolitalna - 90 lat temu

Ilustrowane czasopismo satyryczne "Mucha" (nr 32 z 1927 r.), którego wydawcą i redaktorem był zamieszkały od 1903 r. w Skolimowie Władysław Buchner, zamieściło taki o to rysunek:


Nic dodać, nic ująć...
***

O Władysławie Buchnerze pisałem 1 listopada 2016 r. w poście "Obraz św. Teresy w Skolimowie"  http://miniaturyhistoryczne.blogspot.com/2016/11/obraz-sw.html

wtorek, 9 maja 2017

"Pochód na Wawel" Szymanowskiego

Po wielkim sukcesie w Wiedniu rzeźba-pomnik "Pochód na Wawel" była eksponowana w salach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Cała Warszawa, nie tylko artystyczna, oczekiwała tej prezentacji. 2 marca 1912 r. tłumy zainteresowanych mogły zobaczyć na własne oczy dzieło Wacława Szymańskiego.



Informacje o wystawie zamieszczane
w "Kurierze Warszawskim" w 1912 r. nr 59, 61, 62

W 1905 r. Wawel został przekazany władzom Galicji i Lodomerii. Sześć lat później ostatni żołnierz austriacki opuścił zamek wawelski. Trwała jednocześnie dyskusja nad koncepcją przywrócenia świetności Wawelowi. Do Komitetu Odbudowy Zamku na Wawelu został powołany m.in. Wacław Szymanowski.

                               

W ramach tych prac przygotował on kompozycję rzeźbiarską "Pochód na Wawel". W 1908 r. gotowy był gliniany model rzeźby, w 1911 r. gotowy odlew gipsowy w skali 1:5, w 1912 r. brązowy odlew patynowany. 9 listopada 1911 r. model został pokazany na wystawie "Secesja" w Wiedniu (były tu także prezentowane prace Jacka Malczewskiego). Na przełomie 1911 i 1912 r. powstał komitet budowy pomnika-rzeźby. Kilkuletnie zabiegi o wykonanie odlewu w skali 1:1 nie powiodły się. 




Projekt wywołał wielką, ogólnonarodową dyskusję. Mimo poparcia projektu przez Jacka Malczewskiego, Jana Stanisławskiego, Henryka Sienkiewicza, Oswalda Balzera, Włodzimierza Tetmajera, Ignacego Chrzanowskiego, silna opozycja m.in. prasy warszawskiej (m.in. "Głos Warszawski" nr 88 z 31 marca 1912 r. w materiale "Nasze zdanie w sprawie "Pochodu na Wawelu") i warszawskiego środowiska artystycznego (Stanisław Jagmin, Eligiusz Niewiadomski, Kazimierz Stabrowski, Edward Trojanowski) doprowadziła do tego, że w 1928 r. Adolf Szyszko-Bohusz (kierownik prac przy odnowie wawelskiego zamku) odrzucił projekt ustawienia rzeźby na Wawelu (taki sam los spotkał projekt witraży do katedry wawelskiej zaproponowanych wcześniej przez Stanisława Wyspiańskiego). 


Rzeźba "Pochód na Wawel" przedstawia kroczące 52 postacie. Prowadzi je Los-Fatum. Za nim idą królowie i inne osobistości z dziejów Polski. Kroczą Zygmunt III Waza i Piotr Skarga, Stefan Batory z Janem Zamojskim, Zygmunt August z Barbarą Radziwiłłówną, Zygmunt Stary z królową Boną, Władysław Jagiełło z królową Jadwigą i Zawisza Czarny, Kazimierz Wielki z Esterką, Bolesław Śmiały i św. Stanisław, dworzanie i lud.


W oryginale długość rzeźby miała mieć 35 metrów długości a wysokość figur 3,5 metra.

Projekt ustawienia rzeźby.
Akwarela Kazimierza Wyczyńskiego
według Wacława Szymanowskiego i Zygmunta Hendla

Wacław Szymanowski urodził się 23 sierpnia 1859 r. w Warszawie, rzeźbiarz i malarz tworzący w stylu secesji. W latach 1875–1879 studiował rzeźbę u Cypriana Godebskiego i malarstwo w École des Beaux-Arts. Studia uzupełnił w latach 1880–1882 w Monachium. W 1889 r. za obraz „Kłótnia Hucułów” został nagrodzony złotym medalem na wystawie w Paryżu. Malarstwo porzucił w 1895 r., poświęcając się rzeźbie. 2 maja 1923 r. został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł 22 lipca 1930 r. w Warszawie. 


Był autorem wielu nagrobków i pomników (m.in. pomnika Fryderyka Chopina w Warszawie, rzeźby "Macierzyństwo" w Warszawie, pomnika Juliusza Słowackiego we Wrocławiu – wykonany przez Andrzeja Łętowskiego na podstawie rzeźby Szymanowskiego). 

Ilustracje za: "Świat. Pismo tygodniowe ilustrowane" nr 9 z 1912 r., "Tygodnik Ilustrowany" nr 9 z 1912 r.

wtorek, 2 maja 2017

Wielki pożar w Jeziornie - 1917 r.

Część mieszkańców Konstancina-Jeziorny zapewne pamięta jeden z jesiennych dni 1984 r. Był początek listopada, gdy nad miastem pojawiła się łuna ognia. Ogromny pożar wybuchł na terenie zabytkowego gmachu szmaciarni, produkcyjnego budynku Papierni Górnej. Pożar niszczył konstrukcję dachową i wnętrza budynków. Ogień był tak duży, że trzeba było zabezpieczać pobliską stację benzynową. Jednostka ze Skolimowa "utopiła ją w pianie". Stojąca od tego czasu ruina, w 2002 r. zamieniła się w centrum handlowe "Stara Papiernia".

100 lat temu Jeziorna przeżyła chyba największy w swojej historii pożar. Było to 15 lipca 1917 r.

Tak opisał te niedzielne popołudnie anonimowy korespondent "Kuriera Warszawskiego" w materiale "Pożar w Jeziornie":

                                 
W odległej o trzy mile od Warszawy Jeziornie, położonej tuż przy kolejce wilanowskiej, szalał wczoraj pożar. O godz[inie] 5-ej po poł[udniu], zaraz po przejściu pociągu, wychodzącego z Warszawy o godz[inie] 3 min[ut] 40 po poł[udniu], zapaliła się stojąca prawie przy samym torze wielka stodoła gospodarza Latoszka. W jednej chwili ogień ogarnął całą stodołę i przeniósł się na sąsiednie zabudowania.
Silny wiatr, który wczoraj dął po południu, sprzyjał szerzeniu się ognia, to też szybko jeden dom za drugim stawał w płomieniach, tak, że w ciągu godziny spłonęły wszystkie domy, leżące z prawej strony drogi, od stacji Jeziorna przez wieś do Konstancina. Spaliły się całkowicie lub częściowo zabudowania Kłoszewskiego, Urbaniaka, Rogowskiego, Masikowskiego, Lichockiego, Golika, Rawskiego, Rękawka i innych oraz dach łaźni parowej fabrycznej. O ratunku na razie nie było mowy. Jeziorna nie ma straży ogniowej i sikawek. Nie jest jakąś zapadłą wsią, ale miejscowością, na którą Warszawa oddziaływa swą kulturą. Mieszkańcy Jeziorny chyba wiedzą, że istnieją straże ogniowe i że na walkę z ogniem należy być przygotowanym, a nie, jak to się działo podczas wczorajszego pożaru w ich wsi. Zamiast oddziału strażaków, pożar gasiła publiczność z Konstancina, Skolimowa, Klarysewa i pobliskich miejscowości, gdyż ludność Jeziorny rzuciła się przede wszystkim na ratunek swego własnego mienia.
Dzięki obcym, przybyłym z Warszawy, zdołano zorganizować ratunek. Zdobyto kilkanaście wiader, utworzono łańcuchy z osób, przybyłych z różnych stron na miejsce pożaru, i w ten sposób wodę z kilku studni podawano wiadrami z rąk do rąk. W takich warunkach zaledwie połowa wody w wiadrach dochodziła na miejsce.

 

Ludność miejscowa, świątecznie ubrana, zwabiona ogniem ze stron, którym pożar nie groził, niechętnie stawała do szeregu do przenoszenia wody, trzeba było zmuszać ich do ratunku. Sikawki fabryczne niewiele pomogły, gdyż sparciałe węże, wylewające wodę, nie mogły skutecznie działać.
Kilkanaście zabudować ogień strawił doszczętnie. Nie zdołano również uratować sprzętów i w ogóle dobytku. Liczne rodziny pozostały bez dachu nad głową i w zupełnej nędzy.
Kilku zaledwie energicznym jednostkom, a zwłaszcza p[anu] Nowickiemu, zawdzięczać należy, że nawet przy tak pierwotnie zorganizowanej akcji ratunkowej, ogień nie przeniósł się na lewą stronę drogi, a zatrzymał z prawej, w miejscu, gdzie już kończą się zabudowania. Ostatnim budynkiem, do którego ogień dotarł, była łaźnia parowa. Ogień był tak gwałtowny i tak szybko się rozlewał, że iskry padały na Konstancin, odległy od Jeziorny o wiorstę.
O godz[inie] 6 wiecz[orem] ogień umiejscowiono. Z zabudowań pozostały gruzy i popieliska.
Ubogie rodziny, wynajmujące mieszkania w Jeziornie, wyrażały się z oburzeniem o gospodarzach tej wsi. "Córki chodzą w jedwabiach i <lakierkach>, z biednego żyły drą, za ćwierć młodych kartofli żądają 40 marek, za wiązkę marchwi 1 [i] 1/2 marki, a jak nie dać, to odpowiadają <Umierajcie z głodu, Warszawa kupi i dobrze zapłaci>".
Egoizm licznych gospodarzy Jeziorny tak ich zaślepił, że, nie posiadając instynktu społecznego i obywatelskiego, zapomnieli o zorganizowaniu tak niezbędnej dziś w każdej miejscowości straży ogniowej. Może wczorajszy pożar będzie dla nich ostrzeżeniem, jak należy być przygotowanym na zawsze możliwe nieszczęścia i klęski żywiołowe.
Straż w Jeziornie powstała ... dopiero osiem lat później, w 1925 r.

Pobliska Rada Obywatelska Uzdrowiska Skolimów podjęła decyzję natychmiast. Trwający już proces tworzenia Skolimowskiej Straży Ogniowej Ochotniczej zakończył się miesiąc później, w połowie sierpnia 1917 r. (o tym będzie można przeczytać w przygotowywanej do druku publikacji).